Wielkopolskie Towarzystwo Genealogiczne GNIAZDO

Forum dyskusyjne WTG GNIAZDO
Teraz jest 01 gru 2024, 08:13

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 4 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: 08 kwi 2013, 19:11 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 26 cze 2012, 10:36
Posty: 368
Lokalizacja: Poznań&Kościan
Leszek Rum - Gdy front przechodził przez os Warszawskie

To nic, że przy wozie trzepocze flaga Czerwonego Krzyża. Jedni i drudzy strzelają - ostatnie dni niemieckiej okupacji wspomina Leszek Rum, który ratował wtedy rannych na Osiedlu Warszawskim.

Zaczęło się 20 stycznia 1945 roku. Pracowaliśmy w odlewni ołowiu AFA-Werke (Fabryka akumulatorów - obecnie tereny HCP w Poznaniu). Godzina 18, w przyciemnionej hali rozpoczynamy nocną zmianę. Wszystko wygląda jeszcze normalnie, jak do tej pory, tylko około 20 pojawiają się niemieccy saperzy i wzmocnione patrole łotewskiej dywizji SS.

Jeszcze tylko cztery godziny i koniec zmiany. Około 22 w odlewni pojawiają się żołnierze: zatrzymać automaty, wygasić piece, wylać ołów. Trochę to trwało, a w międzyczasie trwa demontaż "zimnych" urządzeń odlewni i ładowanie ich na kolejowe platformy podstawione na fabrycznej bocznicy (później wszystko wywiozą Rosjanie - najnowocześniejszą w tamtych czasach fabrykę akumulatorów).

Bardzo mroźna noc. Całe szczęście, że do pracy na zewnątrz hali pozwolono nam ubrać się w "cywilne" ubrania i kurtki. Pracujemy na mrozie przy zakładowej elektrowni od strony ulicy Rolnej. Około 3 gasną światła. Szybko przez płot i biegiem na Łęgi Dębińskie i dalej przez most Rocha na prawy brzeg Warty. Siarczysty mróz poniżej 30 stopni. Za Kórnicką Bramą (stał taki fort - obecnie budynki Politechniki), aż po Monopol Spirytusowy ciągną się rozlewiska Cybiny i wyrobiska żwiru pocięte transzejami i stanowiskami do karabinów maszynowych. Jedne i drugie jeszcze nieobsadzone i nawet bez wojskowych patroli. Gdzieś od wschodu i południa dobiega odgłos dział. Dochodzimy do ulicy Michała i dalej Warszawską na Osiedle Warszawskie. Droga zatłoczona furmankami i wozami taborowymi. To uciekają Baltedeutche, dla których w 1943 roku wybudowano na Osiedlu Warszawskim kolonię jednorodzinnych domów. Dochodzimy do ulicy, a raczej drogi Czekalskie (obecnie ulica Łomżyńska), wzdłuż której stoi bateria dział obsadzona przez Rumunów. Wśród nich kilku Hucułów, którzy proszą nas o cywilną odzież (po przejściu frontu okazało się, że kilku z nich przeżyło).

21 stycznia. Poranek zaczyna się od głośnych nawoływań policjantów, aby opuszczać mieszkania i udać się na dworzec kolejowy, gdzie czekają ewakuacyjne pociągi. Większość mieszkańców Osiedla Warszawskiego w tamtych latach to przesiedleńcy z Litwy, Łotwy, Estonii, tak zwani Baltendeutche oraz z Mołdawii, Ukrainy i znad Wołgi. Nieliczni znali język niemiecki, bo ich przodkowie dobrowolnie, przed wiekami, osiedlili się w tych krajach. Niektórzy, przed wyjazdem, proszą Polaków sąsiadów, aby przypilnowali ich mieszkań, bo za kilka dni wrócą.


22 stycznia. Od rana narasta huk dział gdzieś od wschodu i południa. Przez Osiedle przetaczają się węgierskie tabory i furmanki z niemiecką ludnością. W dalszym ciągu trzyma silny mróz. Polacy, stali mieszkańcy Osiedla, którzy nie posłuchali rozkazu o ewakuacji (prawie wszyscy) ukryli się w piwnicach. Wracamy do naszego domu przy ul. Kolskiej 9, z którego Niemcy wyrzucili nas w 1942 roku.

23 stycznia. Rosjanie są już w Antoninku, świadczy o tym spalony rosyjski czołg, który dotarł do fortu znajdującego się w miejscu obecnej pętli tramwajowej. Mimo silnego mrozu dziesiątki osób stanęły pod piekarnią p. Ratajczaka na ul. Czerniejewskiej. Około 9 przeleciały rosyjskie samoloty, a kilka minut później - salwa pocisków z katiuszy spadła na oczekujących na chleb. Są zabici i ranni. Wszędzie słychać wołanie o pomoc. Rannych trzeba ratować.

Grupa harcerek i harcerzy Poznańskiej Drużyny Harcerskiej, przez całą okupację działająca z różnym zaangażowaniem, organizuje pomoc. Brak środków opatrunkowych, ale jest denaturat i prześcieradła, które drzemy na bandaże. Helena Bobowska i ja udzielamy pomocy rannym, a Stanisław Bobowski, Alojzy Rum i Edmund Haufa organizują transport. Jest szeroka platforma ze składu węgla p. Grelki i konie z jego stajni. Materacami wyściełają podłogę platformy i układają rannych. Nikt nie zapisuje kogo zabierają, bo jeszcze wszyscy działają w szoku po tym, co się stało. Jeszcze na odjezdnym wołają: "Powiedzcie rodzinie". Zresztą tu od lat trzydziestych XX wieku wszyscy się znają.

Rannych trzeba dowieźć do szpitala przy ul. Szkolnej. Najtrudniejszy odcinek znajduje się między ogrodami działkowymi a wojskową strzelnicą (obecnie Park Tysiąclecia). W rejonie Kopca Wolności na Malcie (obecnie stok narciarski) Rosjanie ustawili ciężki karabin maszynowy i stanowisko snajpera. Nad szosą przelatują też rosyjskie samoloty. To nic, że przy wozie trzepocze flaga Czerwonego Krzyża. Jedni i drudzy strzelają. Więc - batem po końskich grzbietach i galopem przeskakują wredny odcinek drogi. Udało się bez strat. Dalsza droga już łatwa. Rannych dostarczono do szpitala. Powrót o zmroku był już łatwiejszy.

24 stycznia. Niemcy budują transzeje w lasku przy ul. Mogileńskiej, do budowy których spędzili Polaków. Wieczorem podpalają stogi słomy w magazynach Heereszeugamt (przed wojną Wojskowa Składnica Uzbrojenia, której szefem był mój Ojciec. Obecnie tereny ZNTK). Na punkty oporu zmieniane są też domy Osiedla przy ul. Mogileńskiej i Pustej. Wzmaga się ostrzał artyleryjski. Przybywa rannych.

25 stycznia. Patrol sanitarny (Edmund Haufa i Alojzy Rum) zatrzymany przez niemieckiego żołnierza na ulicy Czekalskie zmuszony został do budowy stanowiska karabinu maszynowego nad strzelnicą przy ul. Krańcowej. Mają szczęście, bo gwałtowny ogień od strony Kopca Wolności zabija Niemca i pozwala chłopcom uciec. Rośnie liczba rannych, co zmusza nas do utworzenia stałego punktu sanitarnego, gdzie lżej ranni mogą otrzymać pomoc. Punkt organizujemy w piwnicy domu przy ul. Kolskiej 9. Do pracy włącza się Urszula Bobowska, która pełni dyżur na miejscu. Marian Rum i Witkowski (nie zapamiętałem imienia) obaj szesnastolatkowie, pracują w charakterze noszowych, zbierając z ulic rannych i - po opatrzeniu - znosząc ich na miejsce transportu.

26 stycznia. Rosjanie nacierają od Antoninka. Niemcy bronią się wzdłuż ul. Mogileńskiej, od rakarni na północy po gospodarstwo Nowickiego na południu. Ostrzał z moździerzy rozbija niemiecki punkt oporu przy ul. Pustej (dzisiaj zajezdnia autobusowa). Są ranni. Dwóch SS-manów zmusza nas, abyśmy wynieśli rannych. Zabieramy nosze i idziemy: Stanisław Bobowski, Alojzy Rum, Marian Rum i Witkowski wraz ze mną, pod lufami SS-manów zabieramy rannych Niemców. Teren otwarty aż po Antoninek (las posadzono tu dopiero w latach 50. XX wieku). Biegniemy z flagą czerwonego krzyża. Jesteśmy jak na patelni, ale na szczęście Rosjanie wstrzymali ogień. Prowizorycznie opatrujemy rannych i z powrotem do fortu przy ul. Mogileńskiej, gdzie znajduje się niemiecki punkt opatrunkowy - ale tylko dla niemieckich żołnierzy - i gdzie znajduje się kilku rannych z jednym sanitariuszem. Zostawiamy rannych i wracamy do naszych. Mamy pełen transport, z którym musimy poczekać do zmroku, by „przeskoczyć” odcinek pomiędzy ogródkami działkowymi a strzelnicą.

27 stycznia. Rosjanie opanowali południowy brzeg jeziora aż po Bramę Kórnicką (przedpole mostu Rocha) i już ostrzeliwują Śródkę i most Chrobrego. Szczęście, że na Śródce od Bramy Warszawskiej do rynku stoją dość solidne browar i młyn, zwane „na Przepadku” (dzisiaj dworzec autobusowy). Przybywa rannych, których pozostawanie w domach staje się niebezpieczne, dlatego przenosimy ich do bunkra przeciwlotniczego na plantach, gdzie poczekają na nocny transport.

28 stycznia. W dalszym ciągu płoną stogi, rozjaśniając całą okolicę, co nam nie ułatwia pracy. Niemcy budują pojedyncze okopy (studzienki) pomiędzy Inowrocławską a torami. Pod szkołą umacniają stanowisko karabinu maszynowego, a że mrozy jeszcze trzymają, swoje okopy wyścielają pierzynami. Na Osiedlu robi się ciasno, już wszystko jest pod ostrzałem, również z broni ręcznej i maszynowej. Z jednej strony Niemcy, a z drugiej Rosjanie, a że odległość niewielka, strzelają nad naszymi głowami, albo i do nas. Już nie możemy docierać na Czekalskie, bo żołnierze atakujący Osiedle nie znają rosyjskiego i nie możemy się z nimi porozumieć, choć odległość kilkumetrowa. Nocą najmniejsze światełko powoduje ostrzał.

29 stycznia. Rosjanie są już na Pustej, w Bolechowie, Bogucinie, na Miłostowie. Niemcy umacniają się w Zakładach Cegielskiego przy Krańcowej. Od czasu do czasu spadają pociski artyleryjskie i moździerzowe, czasem nie eksplodują. Taki niewypał rozbija wejście do drogerii przy ul. Swarzędzkiej. Za zgodą niemieckiego patrolu zabieramy, co nam potrzeba: bandaże, watę, denaturat i dwie stajenne lampy naftowe; mamy teraz światło wchodząc do bunkra na plantach.

30 stycznia. Katiusze rozbijają w nocy baterię dział na Czekalskim. Do rana zabici i ranni zamarzają na kość. Wszystkich pozostali przy życiu artylerzyści znoszą do domu p. Szarlety przy ul. Kostrzyńskiej. Przerażający widok zwłok w pozach, w jakich zastała ich śmierć. Muszą odtajać, aby można ich pogrzebać. Wielu rannych wymaga specjalistycznej pomocy chirurgicznej, a my mamy tylko długą na 15 cm pincetę (często udaje się wyjąć odłamki spod skóry), nożyczki krawieckie i agrafki do spinania rozległych powierzchownych ran. Decydujemy się na transport. Już cała droga pod ostrzałem, a na dodatek płonie całe Śródmieście i ulice miejscami zawalone gruzem. Konie się płoszą. Chłopcy zakładają kurtki na końskie łby i za uzdy prowadzą do szpitala przy Szkolnej.

31 stycznia. Mniej nowych rannych, bo mieszkańcy przestali wychodzić z piwnic. Jak na razie lekkie pociski nie rozbijają domów, choć trudno się zorientować kto strzela, bo pociski padają ze wszystkich stron. Na wysokości obecnej pętli tramwajowej na Miłostowie Rosjanie ustawili karabin maszynowy i mają wgląd w całą ulicę Warszawską aż do Osiedla Warszawskiego. Każda próba przejścia powoduje gwałtowny ostrzał. Ranni na Osiedlu Czekalskie pozbawieni są naszej pomocy.

1 lutego. Tak nie może być. Po naradzie patrol sanitarny przechodzi do Ogródków Działkowych i przez nie na Czekalskie. Tą samą drogą wynosimy rannych, którzy poczekają na transport do szpitala.

2-10 lutego. W te dni transport był trudny. Wypalone Śródmieście. Rosjanie opanowali kościół przy placu Świętokrzyskim (obecnie nie pozostał po nim ślad - stał na narożniku Krysiewicza i Półwiejskiej) i z wieży strzelają wzdłuż ul. Szkolnej. Naprzeciw ul. Jaskółczej jest brama wjazdowa do szpitala (dziś zamurowana). Obsługa szpitala otwiera bramę. Chłopcy rolują materac i rzucają na jezdnię; seria z cekaemu krzesze skry na bruku. Urywa się - i wtedy galopem do bramy. Kule wyłupują cegły z muru i drzazgi z tyłu platformy.

Udało się. Był to ostatni, przed zakończeniem walk, transport rannych z Osiedla Warszawskiego do szpitala na Szkolną.

11 lutego. Jesteśmy na Ziemi Niczyjej. Cofający się Niemcy zatrzymują Helenę Bobowską, doprowadzają ją do komendanta odcinka, który wystawia jej „przepustkę”: „fur Polnische Rotes Kreutz” i dodaje do tego kompanijną skrzynię medyczną, jaką dysponowały jednostki armii niemieckiej walczące w pierwszej linii. „Paszport” upoważnia nas do poruszania się po całym terenie jako: „Oficjalna Służba Sanitarna dla Ludności Cywilnej Polskiej” Polski Czerwony Krzyż, uznany przez niemiecką komendanturę na linii frontu. Szkoda tylko, że ta Komendantura, po wydaniu tego zezwolenia, zniknęła z frontu i praktycznie - choć Niemcy ustąpili - wojna trwa nadal. Ale jesteśmy już po drugiej stronie frontu. A to znaczy, że skończyła się niemiecka okupacja.

Na razie jesteśmy zamknięci pomiędzy ulicami: Mogileńską i Warszawską, za którymi stoją Rosjanie, a Inowrocławską i Krańcową, za którymi okopali się Niemcy. Przed szkołą, na Inowrocławskiej, jest niemiecki cekaem, a w domu państwa Koniecznych na Warszawskiej - cekaem rosyjski. Wzajemnie do siebie strzelają. Dość luźna zabudowa w tamtym czasie im to umożliwia. Na dodatek niemieckie moździerze z Zakładów Cegielskiego ostrzeliwują cały teren Osiedla.. Rośnie liczba rannych i coraz trudniej udzielać im pomocy.

12 lutego. Nieco spokojniej. Pociski spadają tylko ze wschodu i południa, czyli ze strony rosyjskiej. Czyżby Niemcom brakowało amunicji? Ten względny spokój umożliwia nam udzielanie rannym pomocy. Mamy komplet 20 osób przygotowanych do transportu (tyle mieści się na platformie), tylko dokąd? Mosty na Cybinie i Warcie wysadzone, a jedyny most Rocha - już w rękach Rosjan.

13 lutego. Rosyjskie patrole już na Konińskiej. Łudzimy się, że niebawem dotrą do nas, bo to tylko 100 metrów. Czekaliśmy całą dobę. Wreszcie są. Wpadają do naszego domu. Pierwsze słowa dowodzącego patrolem to: „Uchoditie”. Po prostu wyrzucają nas - dowódca rosyjski upatrzył sobie nasz dom na siedzibę, bo budynek dość wysoki i z poddasza można mieć wgląd aż po tory na Głównej i zabudowania fabryczne za Krańcową. Zabieramy cały sanitarny majdan i przenosimy się na ul. Łęczycką do domu państwa Agacińskich. Ledwie wywieszamy naszą flagę, wchodzą Rosjanie. Po kilkuminutowej dyskusji pozwalają nam zająć jedno mieszkanie.

14 lutego. Teren Osiedla to miejsce swoistego polowania Rosjan na Niemców i odwrotnie. W nocy dostajemy meldunek, że w domu przy ul. Krańcowej (dziś tego domu już nie ma) stojącym naprzeciw fabryki są ranni. Ale podejścia nie ma, bo po drugiej stronie ulicy są Niemcy. Noc ciemna. Mamy sanitarne łódki (to takie płaskodenne łódeczki używane na zaśnieżonych terenach do ściągania rannych). Idziemy w czwórkę: Stanisław Bobowski, Edmund Haufa, Alojzy Rum i ja. Stach i Aloch czołgając się, docierają do budynku, ładują rannych do łódek, a my ściągamy ich na Czerniejewską. Są ciężko ranni. W pośpiechu zakładamy opatrunki - i na punkt zborny.

15 lutego. Skoro świt ładujemy rannych na platformę i wieziemy do Swarzędza, gdzie znajduje się polski szpital polowy.

16 lutego. Rannych, którzy mogą jeszcze poczekać, gromadzimy w ocalałych mieszkaniach, zmieniamy opatrunki i próbujemy uzyskać jakąś pomoc żywnościową od Rosjan. Chłopcy zdobyli „kawał” konia - starczyło na kilka dni.

17 lutego. Rosjanie opanowali całe Osiedle i docierają do ul. Michała, wyprowadzają się z Kolskiej. Koło południa, kiedy gromadzą się przed budynkiem, pada moździerzowa mina, zabijając dowódcę (majora) i raniąc kilku innych. Wracamy na Kolską. Organizujemy wypad do fortu IIIa, gdzie znajdujemy dość dobrze zaopatrzoną spiżarnię, której Niemcy ani nie zabrali ani nie zniszczyli. Mamy kilkaset bochenków chleba, wędzoną słoninę i kilkadziesiąt konserw. Starczy dla rannych na kilka dni.

18 lutego. Przyłącza się do nas kilku młodych mieszkańców Osiedla, którzy wyszli z piwnic. Organizujemy z nich drużynę do zbierania „plonów wojny”, czyli zabitych. Staramy się ustalać tożsamość i po identyfikacji zawiadamiamy rodziny. Niemieckich żołnierzy grzebiemy tymczasowo w okopach, zaznaczając miejsce. Rannych wieziemy do Swarzędza - szpital przepełniony i więcej rannych nie przyjmie.

19 lutego. Dociera do nas wiadomość, że przy Niegolewskich otwarto szpital PCK. Rannych, którzy do tej pory znajdowali się w domach i w schronie, przewozimy do tego szpitala. Droga dość daleka, bo jedyny most kołowy, który ocalał, to most Rocha.

20 lutego. Punkt Sanitarny przenosimy do baraku na plantach (dzisiaj przedszkole). Zbieramy informacje o rannych, którym trzeba jeszcze pomóc, choć opieką zajmuje się już lekarz, który wrócił z Generalnej Guberni. My zaczynamy „pokojową” działalność. Uruchamiamy punkt ewidencji zaginionych i montujemy „czołówkę przyfrontową”, która w marcu wyruszy na Dolny Śląsk. Ale to już inna historia.

21-22 lutego. Trwają walki o Cytadelę. Pomagamy mieszkańcom przy ul. Michała, gdzie tworzymy placówkę, i na Śródce, gdzie padają pociski z Cytadeli.

23 lutego. Jeszcze od świtu gwałtowne walki na Cytadeli, a my ładujemy rannych na platformę i wieziemy do szpitala na Szkolną. To już ostatni transport z Osiedla Warszawskiego, po drodze zabieramy kilkoro rannych z ul. Michała. Teraz zaczynamy odbudowę tego, co zniszczyła wojna.

PS Dzisiaj, z całego zespołu tego Oddziału PCK, żyją jeszcze Urszula Bobowska i Leszek Rum.

2009r

* Leszek Rum (ur. w 1925 r.), z wykształcenia hydrogeolog, pracował m.in. jako nauczyciel. Z zamiłowania pszczelarz, prowadził pasiekę reprodukcyjną. Znawca używek - jest autorem 18 książek o kawie, herbacie, czekoladzie i miodzie. Publikował w wielu czasopismach.

Może macie dostęp do podobnych wspomnień?

_________________
Jarek "Yard"


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 08 kwi 2013, 19:27 
Offline

Dołączył(a): 27 maja 2008, 14:34
Posty: 2605
Jarku, bardzo dziękuję za wstawione na forum wspomnienia. :D
Pozdrawiam

_________________
Bożena


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 06 maja 2013, 11:57 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 26 cze 2012, 10:36
Posty: 368
Lokalizacja: Poznań&Kościan
Z przedpola ulicy Kolejowej prowadzony był ostrzał Cytadeli. Szłyśmy z szeroko otwartymi ustami, aby nie ogłuchnąć - wydarzenia sprzed 67 lat wspomina nasza czytelniczka.
W początkach roku 1945 miałam 22 lata i mieszkałam przy ul. Am Garten 5a (dziś Poplińskich). Przed wojną ukończyłam szkołę handlową i od roku 1938 pracowałam w Domu Towarowym Wolwort przy ul. Szkolnej w Poznaniu. Ponieważ był on czynny przez całą okupację, miałam tam zatrudnienie aż do walk o Poznań, w czasie których budynek został doszczętnie wypalony. Zajmował on całą pierzeję ul. Szkolnej od Starego Rynku do ul. Koziej. Od Starego Rynku i od Koziej były wejścia do magazynów, a od ul. Szkolnej było wejście główne.

Wyrzuceni z Jeżyc

W tym miejscu dwa słowa o wcześniejszej sytuacji mojej rodziny. Urodziłam się w zajmowanym przeze mnie do dziś dwupokojowym mieszkaniu na II piętrze oficyny przy ul. Szamarzewskiego. Ojciec mieszkał tam od roku 1908 - w rękach mojej rodziny pozostaje ono zatem od ponad 100 lat! Z tego mieszkania zostaliśmy wyrzuceni (moi rodzice i ja) 17 stycznia 1941 r. o tyle jeszcze "kulturalnie", że nakaz wyprowadzki otrzymaliśmy poprzedniego dnia po południu i mogliśmy się do opuszczenia mieszkania jakoś przygotować, co - jak wiadomo - nie wszystkim wyrzucanym z mieszkań poznańczykom było dane.

Razem z nakazem opuszczenia mieszkania otrzymaliśmy wykaz rzeczy, które wolno nam było zabrać. Nakaz i wykaz oczywiście sporządzone były w języku niemieckim i nikogo nie bolała głowa o to, co mają zrobić ci, którzy tego języka nie znają. My na szczęście znaliśmy. O 8 rano musieliśmy znieść spakowane do zabrania rzeczy na podwórze. Było nas wielu, bo Niemcy opróżnili wszystkie mieszkania znajdujące się w budynku frontowym oraz mieszkania w oficynie od parteru do drugiego piętra włącznie. Ponieważ wszystkich wyrzuconych rozwoziła do przydzielonych mieszkań jedna ciężarówka, my akurat czekaliśmy aż do wieczora. Padał śnieg, który zasypał nasz dobytek i kiedy już późnym wieczorem przyszła nasza kolej, wiele drobnych przedmiotów zaginęło w śniegu. Zawieziono nas na ul. Bogusławskiego, gdzie przydzielono nam pokój o powierzchni 10 m kw., który oczywiście musieli dla nas opróżnić dotychczasowi lokatorzy tego dwupokojowego mieszkania.

W krótkim czasie okazało się, że i to mieszkanie jest potrzebne Niemcom, tylko że teraz znalezienie jakiegokolwiek lokum pozostawione zostało naszym własnym staraniom. Po wielu wizytach w Wohnungsamt (Urząd Mieszkaniowy), który mieścił się przy al. Marcinkowskiego, udało się nam uzyskać przydział na objęcie jednego pokoju w mieszkaniu na czwartym piętrze kamienicy przy Am Garten 5a. Zamieszkałam tam razem z Mamą we wrześniu 1941 r. Ojciec, starszy i schorowany, nie przeżył trudów ewakuacyjnych i umarł jeszcze na ul. Bogusławskiego.

Z pracy do schronu

22 stycznia 1945 r., w poniedziałek - ze względu na nasilające się walki uliczne - zwolniono nas do domu już po południu (normalnie pracowało się od 8-18 z dwugodzinną przerwą na obiad). Wróciłam z doniczką hiacyntów, które chciałam zanieść mojej Cioci - solenizantce, mieszkającej w innej części miasta. Pracownicy Wolworta kupowali na ogół kwiaty w znajdującym się po drugiej stronie Warty ogrodnictwie naszego stałego klienta Niemca - p. Seiferta. Zima była sroga, wobec czego szło się do niego ulicą Jordana i dalej przez zamarzniętą Wartę. Tę drogę zdążyłam jeszcze odbyć, choć z duszą na ramieniu, w przerwie obiadowej.

Kwiaty nie zostały jednak doręczone solenizantce, gdyż spadające coraz gęściej i częściej pociski zmusiły nas wieczorem do zejścia do schronu, w którym przebywaliśmy nieprzerwanie, dzień i noc, do 6 lutego. Schron był przygotowany w zasadzie dla Niemców i w czasie nalotów alianckich w czerwcu 1944 r. nie mieliśmy tam wstępu. Teraz, ponieważ zamieszkujący kamienicę Niemcy uciekli wcześniej, w schronie przebywali w zasadzie tylko Polacy (była też jedna młoda Niemka, która zasłużyła się przyniesieniem do schronu dwóch worków świeżego chleba z piekarni przy Św. Marcinie, ale to już osobna historia).

Dla młodych czytelników garść wspomnień z dwutygodniowego pobytu w schronie. Było to pomieszczenie spore, bo liczące mniej więcej 20 m kw., z zamurowanymi oknami i drewnianymi podporami sufitu, między którymi zamocowane były, przeznaczone do siedzenia, deski. Pomieszczenie oświetlaliśmy przyniesioną z domu karbidówką. Było jednak ciasno, bo przebywało w nim kilkadziesiąt osób. Przychodzili się tam schronić także mieszkańcy z innych kamienic, w których nie było schronów albo które uległy zniszczeniu. O leżeniu w tych warunkach nie mogło być mowy - dobrze, jeżeli miało się miejsce siedzące.

W schronie zainstalowana została przez jego okazjonalnych użytkowników koza (okrągły piecyk żeliwny z jedną fajerką i rurą wyprowadzoną do komina), na której gotowano najczęściej jakąś cienką zupkę, głównie z kartofli i tych nielicznych produktów, które zdołano przynieść ze sobą do schronu. Było ciasno, ciemno i głodno.

Moja Mama, która w schronie aktywnie włączyła się w organizację życia tej przypadkowej zbiorowości, raz po raz - korzystając z krótkich przerw w strzelaninie - udawała się do naszego mieszkania na czwartym piętrze po różne rzeczy, przydatne do życia w schronie. Pewnego razu zastała drzwi pokoju szeroko otwarte, na podłodze leżał niemiecki mundur i obok niego siekiera oraz wyrzucone z szafy na podłogę rzeczy. Oczywistym dla nas było, że jakiś Niemiec szukał cywilnego ubrania, a na wypadek, gdyby ktoś go zobaczył, zamierzał bronić się tym narzędziem, które potem porzucił. Strach nam było pomyśleć, jaki byłby los Mamy, gdyby weszła do mieszkania w czasie gdy on tam był.

Rosjanie spoglądają na kobiety

Do schronu w ostatnich dniach stycznia raz po raz zaglądali Rosjanie, szukając niby to Niemców, ale także spoglądając w kierunku młodych dziewcząt i kobiet. Wtedy jeden ze sąsiadów, który miał kilkunastoletnią córkę, zmontował pod sufitem drewniany schowek i my, młode dziewczęta, zostałyśmy tam umieszczone. Można tam było przebywać wyłącznie w pozycji leżącej, ale po kilku dniach życia "na siedząco" wydawało nam się to legowisko królewskim łożem. Los młodej Niemki, tej która przyniosła chleb dla mieszkańców schronu i która, z nieznanych nam powodów, przyznała się dobrowolnie Rosjanom do swego niemieckiego pochodzenia (mimo że była przez nas usilnie namawiana, by tego nie czyniła), zdawał się najlepszym dowodem na to, że przezorność sąsiada była zasadna.

W schronie oczywiście nie było mowy o myciu. Toteż gdy dowiedzieliśmy się, że na Rynku Wileckim nie ma już Niemców, a są za to zbiorniki z wodą (chyba do gaszenia pożarów), udałyśmy się z wiaderkami po wodę. Przyniesiona woda została ze względów higienicznych przegotowana na kozie. Jakaż była radość, gdy po wielu dniach można się było nieco umyć i jakaż moja rozpacz, gdy po tym myciu moje ciało pokryło się grubą warstwą swędzącej, ropiejącej skorupy, która dokuczała mi przez wiele dni.

Wychodzimy ze schronu

Życie w schronie stawało się coraz bardziej nieznośne, walki uliczne przenosiły się powoli do centrum i w stronę Cytadeli, wobec czego postanowiłyśmy z Mamą podjąć próbę przedostania się na Jeżyce. Kilka prób zostało udaremnionych przez świszczące nad głowami pociski, które "zaganiały" nas z powrotem do schronu. Dopiero 6 lutego udało się nam dotrzeć przez Rynek Wildecki i ul. Prądzyńskiego do drogi pod mostem kolejowym (dziś biegnie tam ul. Hetmańska) W chwili gdy minęłyśmy most i zbliżyłyśmy się do ulicy Kolejowej okazało się, że z przedpola tej ulicy prowadzony jest ostrzał rejonu Cytadeli. Hałas był tak ogromny, iż zdawało się, że popękają bębenki w uszach. Szłyśmy jednak dalej z szeroko otwartymi ustami, aby nie ogłuchnąć. Po drodze widok był straszny. Pełno resztek końskich trupów pozbawionych całkowicie mięsa, także trupy ludzi - wojskowych i cywilów. Tylko opieka Boża pozwoliła nam iść bezpiecznie a w dodatku spotkać po drodze zięcia naszej przedwojennej sąsiadki z Szamarzewskiego, który zaprowadził nas do jej aktualnego mieszkania w kamienicy na rogu Matejki i Niegolewskich. Tam zostałyśmy serdecznie powitane i ugoszczone, po czym powędrowałyśmy dalej do rodzinnego mieszkania. Okazało się, że mieszkający tam Niemiec opuścił je jeszcze na początku walk o Poznań a nasi sąsiedzi z wyższych pięter, którzy szczęśliwie przeżyli wojnę w swoich mieszkaniach, skutecznie obronili nasze przed "dzikimi" lokatorami.

Powitaniom nie było końca. Ale nie tylko powitaniom. W tamtym czasie ludzie na ogół spieszyli sobie wzajemnie z jak najdalej idącą pomocą. Życzliwość i pomoc sąsiadów pozwoliła nam stosunkowo szybko zagospodarować się ponownie w naszym mieszkaniu, mimo że czasie tych wojennych wędrówek straciłyśmy większość przedwojennego dorobku rodziców, w tym mebli (spalonych na Bogusławskiego dla ogrzania zajmowanego przez nas pomieszczenia, w którym zimą ściany pokryte bywały warstwą szronu) i innego wyposażenia. Walki o Cytadelę jeszcze trwały, ale na naszej ulicy i w okolicach Rynku Jeżyckiego już kwitło cywilne życie. Trudne i biedne, ale bez strachu.

A imieninowego hiacynta Ciocia Jaga dostała od nas dopiero w 1946 r. - oczywiście już kupionego u polskiego ogrodnika na polskich Jeżycach.


Jedyne zdjęcie Władysławy Wieczorek z czasów okupacji, zostało zrobione w 1942 r. w niemieckim zakładzie fotograficznym na ul.Świętosławskiej, róg Starego Rynku. - Pracował tam fotograf Polak i on robił to zdjęcie - wspomina pani Władysława

[wspomnienia Władysławy Wieczorek, gazeta.pl]

_________________
Jarek "Yard"


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: 06 maja 2013, 14:18 
Offline

Dołączył(a): 06 cze 2008, 10:16
Posty: 158
Witam,
Moja Mama przed wojną mieszkała w Poznaniu. Była nauczycielką w prywatnej szkole średniej, której właścicielem był Jan Sajdak. Po wybuchu wojny została wyrzucona z mieszkania razem ze swoją Mamą. Pojechały do rodzinnego Grodźca (zamieszkały w pałacu Kwileckich), do którego wkrótce wkroczyli Niemcy i kazali im się wynosić.
Pozdrawiam
Marzena


Góra
 Zobacz profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 4 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 31 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL