Szlachcic gwałcił chłopki i uważał, że wyświadcza im przysługę. Bo "poprawia ich rasę"
I Rzeczpospolitą nazywano "despocją najgorszego rodzaju", czyli taką, w której zamiast jednego tyrana władzę dzierżyły tysiące tyranów, każdy z prawem znęcania się nad mieszkańcami własnego, szlacheckiego państewka. Ten ustrój zdumiewał nie tylko Zachód, ale nawet Moskwę.
Książka Kamila Janickiego "Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa" to kolejna po "Ludowej historii Polski" Adama Leszczyńskiego, "Chamstwie" Kacpra Pobłockiego czy "Bękartach pańszczyzny" Michała Rauszera pozycja, w której autor rozprawia się z mitem "wsi spokojnej, wsi wesołej".
W diagnozie Janicki jest bezwzględny, a w pracy na źródłach - rzetelny. Przyglądamy się polskiej wsi m.in. oczami obcokrajowców, którzy przemierzali ziemie Rzeczpospolitej. Ze zdumieniem opisywali nędzę i upodlenie i zezwierzęcenie pańszczyźnianych chłopów. Przemoc, tortury, gwałty były codziennością, a wyjątkowo brutalne sposoby dręczenia chłopów nazywano 'polskim biciem'.
Poniżej zamieszczamy fragment książki "Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa". PRAWO BATA. PRZEMOC I KARA NA WSI PAŃSZCZYŹNIANEJ Anzelm Gostomski twierdził, że istnieją dwie podstawy dobrze zorganizowanego folwarku. Pańszczyzna i szubienica — wymieniał. Lista powinna być jednak dłuższa. Zarówno z wywodów XVI-wiecznego ziemianina, jak i z setek innych źródeł jasno wynika, że fundamenty nieludzkiego systemu były przynajmniej cztery. Poza pańszczyzną i szubienicą także kij oraz gąsior. Bo karność chłopów i darmową robotę przez kilkanaście godzin na dobę wymuszano nie groźbą egzekucji, ale przede wszystkim — codzienną, powszechną przemocą. Adam Bohdanowicz, białoruski etnograf, potomek rodziny chłopskiej z dawnych Kresów Rzeczpospolitej, pisał w XIX wieku, że hojnie egzekwowane prawo do karania stanowiło „duchowy cement gospodarki pańszczyźnianej". Każdy wieśniak stale spodziewał się razów za choćby najdrobniejsze przewinienie lub z samego tylko kaprysu ekonoma, zarządcy albo szlachcica. „Niedokładnie zorał, zabronował, mało zrobił, wysoko żęła, małe snopy wiązała" — wyliczał codzienne „występki" Bohdanowicz. Za każdy groziła chłosta, zwykle 20 uderzeń. „W wyjątkowych wypadkach sprawa dochodziła do 200 kijów i więcej, bili do utraty przytomności" — dopowiadał autor. Podobne relacje to standard w chłopskich pamiętnikach z epoki znoszenia pańszczyzny: a więc z pierwszego okresu w dziejach, gdy kmieć na ziemiach opanowanej przez zaborców Polski mógł publicznie opowiadać o swej krzywdzie bez strachu przed zemstą pana. Jan Słomka z Dzikowa pod Tarnowem pisał: „Bili w polu i w domu za lada bagatelę tak, że tego, co od starszych ludzi słyszałem, opisać nawet nie można i jest wprost nie do uwierzenia, jak się nad ludem pastwili". Kazimierz Deczyński spod Sieradza w głośnym Żywocie chłopa polskiego z 1838 roku notował z kolei:
„Nie mogłem tego nigdy zapomnieć, jak często powracającego ze dworu od pana widziałem mego ojca mającego wyrwane długie włosy z głowy, podbite oczy, nie rachując kułaków w boki, pięścią lub nogą odebranych". Zachowała się też przyśpiewka Jana Raka z Husowa, w której ten wracał do traumatycznych wspomnień z dzieciństwa. „O biłże, bił, bestyja" — pisał o dworskim urzędniku. — „A chociaż byłem mały, włosy mi dębem stały i nogi od strachu drżały". Ten utwór, podobnie, powstał w początkach XIX stulecia. Wcześniej by nie mógł. Historyk wyzysku chłopstwa, profesor Stanisław Czernik, przebadał łącznie 20 tysięcy wiejskich piosenek doby nowożytnej. Tylko jeden raz spotkał się w tych utworach ze wzmianką o pańszczyźnie. Zresztą w „niewinnym", jak stwierdził, refrenie weselnym. „Pieśń [chłopska] była skrępowana jak ludzie" — komentował. Trudno się dziwić. Chłopi śpiewali przecież w polu, przy pracy. A więc: pod okiem pana i w ciągłym strachu przed jego gniewem. W czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów skargi na przemoc trafiały co najwyżej do suplik zanoszonych przed sądy królewskie, do sejmu lub przed oblicze właścicieli majątków. Przykładowo w roku 1789 zdesperowani kmiecie ze starostwa młodzieszyńskiego na Mazowszu pisali: „Nie okazuje się nam żadnych względów, jakie stworzeniom boskim przysługują. Innych słów nie słyszymy, jak tylko: »bij te bestie«. I biją bez pomiarkowania, a nawet bez najmniejszej przyczyny". Poza tym o maltretowaniu chłopów wspominano w lamentach (spisywanych raczej w ich imieniu niż przez nich), w traktatach kościelnych komentatorów, w nielicznych uwagach szlachciców nad wyzyskiem. I w instruktażach, wprost zalecających okrucieństwa. Nie były to teksty pokrzywdzonych. Ale sama ich liczba potwierdza, że bicie przez stulecia stanowiło najbardziej trwały aspekt egzystencji zwyczajnych Polaków. Już Mikołaj Rej w swoim Zwierciadle z lat 60. XVI wieku wspominał, że chłopi wezwani na robotę i niezdolni przyprowadzić „wołku albo konika" często płaczą ze strachu, że wściekły pan będzie ich „bić albo mordować". Marcin Bielski w tym samym czasie pisał o urzędnikach dworskich, którzy „piorą" kmieci „z lada przyczyny". W kolejnym stuleciu Krzysztof Opaliński wspominał zarządców, co „biją do umoru, gnoją, rózgami siec każą". A także takich, którzy okładają bez litości, „niczym dzieci w szkole", nawet „sędziwych i poczciwych starców". Autor Robaka sumienia złego podobnie wzmiankował opresje „bitych i katowanych" kmieci, których nie dałoby się uczciwie porównać nawet z krzywdami ponoszonymi w dawnych czasach „od pogan". Przed przemocą nie istniała żadna droga obrony. Gdy chłop próbował skarżyć się na brutalnego zarządcę szlachcicowi, często i od niego „dostawał po grzbiecie", rzekomo dlatego, iż kłamał.
„Nie dość, że człowiek urobi się w pocie, okłada go włodarz kijem na robocie" — podsumowano gorzko w jednym z XVII-wiecznych lamentów. Także sądy referendarskie (otwarte tylko dla mieszkańców królewszczyzn) nagminnie zbywały skargi na przemoc, zarzucając kmieciom zmyślenia i wyolbrzymienia. Nieliczni chłopi, którzy odważali się mówić o poniesionych krzywdach, następnie byli karani przez urzędników ze zdwojoną siłą. Wybór drogi sądowej nic im nie dawał. Ale przynajmniej pozwala przytoczyć dzisiaj niektóre z ich pretensji. Wiadomo o wieśniaku ze starostwa łukowskiego, którego reprezentant dworu „na twarzy sromotnie zranił i okaleczył, obuchem po ciele bił, nogami i kolanami o ziemię uderzywszy, deptał i łamał". Wiadomo też o losie kmieci ze starostwa czerskiego, których bezwzględny dzierżawca „za szyję w powrozie do domu wodził, tam bił ich i kaleczył", a gdy pracowali w polu, wysyłał oficjalistę, by stał nad nimi „z gołą szablą". Zachowała się również skarga z innego majątku, gdzie podstarości wzywał chłopów pojedynczo do dworu, bił ich grubym sznurem, a następnie wypuszczał ze słowami: „I takie dla was chłopi prawo!". Szczególnie dramatyczną skargę pozostawił Jędrzej Skorupa z Gumnisk na Podkarpaciu. „Przychodzę [do dworu], a mnie pan [dzierżawca] Grotkowski w pysk, za łeb wziął" — relacjonował karę za to, że dał się okraść, gdy posłano go na targ z wieprzami. — „Aż [wreszcie] dał mi w gębę tak ciężko, że mi się uchem krew puściła, a potem począł mnie potężnie zbijać". Na przemocy wobec gospodarza się nie skończyło. Pan zarekwirował chłopu całe bydło, a gdy żona rannego Skorupy poszła błagać o zwrot byków i krów, także ją stłuczono tak mocno, że przez kilka dni dochodziła do siebie. O srogości kar często pisali przybysze z zagranicy. Nie dziwił ich sam fakt używania kijów i batogów. Ale już zajadłość szlachty w wymierzaniu razów wprost nie mieściła im się w głowach. Ślązak Johann Joseph Kausch notował pod koniec XVIII stulecia: „Kańczug [skórzany bicz] to jedyny sposób rządzenia tymi ludźmi. Nie szafuje się nim nigdzie tak surowo — nie, to wyrażenie za słabe — tak barbarzyńsko, jak w Królestwie Polskim. Dwadzieścia razów kańczuga jest karą straszną, ale w Polsce wymierza się i sto, i więcej batów za najmniejszą drobnostkę". Francuz Hubert Vautrin pisał w podobnym czasie, że chłopi nad Wisłą od tak dawna są okrutnie bici, że stracili już nawet naturalne, wręcz zwierzęce reakcje. „Tylko przejmujący ból zdoła mu wydrzeć krzyk z gardła i jest zarazem jedynym bodźcem, któremu ten ulega" — przedstawiał sytuację typowego wieśniaka. — „Wszelako i ból nie budzi w nim naturalnego odruchu, właściwego nawet gadom, które się naprężają ze wszystkich sił przeciw miażdżącej stopie. Chłopu ani przez myśl nie przejdzie, by uciec od bicia".
Z zaskoczeniem notowano też wysoki poziom satysfakcji panów z dręczenia poddanych. Na kartach „Monitora Warszawskiego" można spotkać się z ostrą krytyką „ciemiężenia niewolników poprzez wymyślne bicie". Ale to obcokrajowiec, przybyły z Fryzji Ulrich von Werdum, określił wyrafinowane tortury mianem bicia „polskim sposobem". Niedługo po potopie miał się im oddawać kasztelan krakowski Stanisław Warszycki: Kazał chłopów kłaść na brzuch na ziemię i bić ich niemiłosiernie patykami grubymi jak ręka po gołym ciele. Stawał przy tym zawsze dla przyjemności tuż obok, licząc baty, na które ich skazał. Kiedy zaś liczba zbliżała się już prawie do końca, udawał, jakoby się w liczbie omylił, kazał więc na nowo od początku zaczynać i tym sposobem bił czasami ludzi niemal na śmierć. Przy tym jeszcze szydził z nich, napominając stojących naokoło, aby mu pomogli prosić Pana Boga za tymi biednymi ludźmi, aby im dał cierpliwość do stałego wytrzymania kary, równie dobrze obmyślanej jak koniecznie potrzebnej, aby ich poprawić. Takie i podobne sprawki wyprawia podobno dla zabawy codzienne. „Co szlachcic, to tyran". Bicie polskim sposobem Właściciele folwarków uważali przemoc za konieczne i w pełni racjonalne narzędzie nadzoru. Należało karać tak brutalnie i często, by budzić w chłopach stałą trwogę, wyrabiać nawyk ślepego posłuszeństwa, zagłuszać wszelkie myśli o przeciwstawianiu się wyzyskowi.
Wiele konkretnych zaleceń formułował Anzelm Gostomski. Na kartach Ekonomii albo gospodarstwa ziemiańskiego podkreślał, że każdy kmieć czy sługa ma obowiązek usłuchać dowolnego nakazu pana za pierwszym razem. Bez ponagleń, a tym bardziej — bez powtarzania wytycznych. Agronom oczekiwał, że słowo szlachcica bądź jego reprezentanta będzie dla wieśniaka jak najcenniejszy skarb, trzymany „pod kłódką w skrzyni". Kto tę świętość naruszył, miał być karany. Im zarządzenie było ważniejsze — tym surowiej. „Jeśli nie posłucha, dom mu zamknąć" — pisał Gostomski. — „Jeśli nie wyjdzie [do pracy], chłostę — cztery plagi po gołym ciele i znowu odrabiać kazać".
Plagi, uderzenia, były ulubionym środkiem dyscyplinarnym Gostomskiego. Podkreślał, że chłostę należy wymierzać tak, by chłop „dobrze ją pamiętał". Wiedział jednak, że nawet do strasznego bicia człowiek jest w stanie przywyknąć, zobojętnieć na nie. Jeśli poddany nie wyrażał woli poprawy, agronom podsuwał czytelnikom środki bardziej pomysłowe. Pan mógł na przykład „w największy mróz", a najlepiej w samo Boże Narodzenie, zrobić kmieciowi „dziurę taką" w ścianie, by nie był w stanie dłużej mieszkać w swej chacie i musiał wraz z całą rodziną „u sąsiada na lato czekać". Poza tym w grę wchodziło „branie na łańcuch". Gostomski nie pisał o nim wiele, ale różne formy unieruchamiania stanowiły na polskiej wsi drugą najchętniej stosowaną karę, zaraz po okładaniu lagą bądź powrozem. W niemal każdej z dziesiątek tysięcy osad pańszczyźnianych w Rzeczpospolitej stały gąsior, kuna lub inne narzędzia, w które zakuwano nogi, ręce, a często też głowy chłopów. Był to, jak stwierdził w 1694 roku „przewielebny ojciec przeor" krakowskich dominikanów Kazimierz Napolski, „pospolity zwyczaj koronny", ponoć konieczny dla dyscyplinowania „złych i swawolnych" poddanych. Jeśli wieś z jakichś względów jednak nie miała własnego aparatu katuszy, panowie często zmuszali samych poddanych do jego budowy. Na przykład w osadzie Mogiła wydano w 1756 roku nakaz, by „gromada jak najprędzej złożyła się na gąsior, który wystawiony ma być na ludzi sprzecznych i niekarnych".
Nieszczęśnik skazany na karę gąsiora musiał cierpieć w nienaturalnie zgiętej pozycji albo na czworakach. Był też narażony na deszcz, chłód, upalne słońce. Poza tym, stojąc lub siedząc w kłodzie, nie mógł zajmować się gospodarstwem, karmić zwierząt, uprawiać zagonów przydzielonej sobie ziemi. Jakub Kazimierz Haur za uczynienie szkód w polu bądź na łące, ale też za inne przejawy „niepilności", ordynował dwie godziny w gąsiorze. Często jednak chłopów zakuwano na dłużej. W dobrach strzeszyckich w południowej Małopolsce komornika, który nie stawił się na wezwanie do dworu, czekało „plag piętnaście" oraz cały dzień siedzenia w gąsiorze nie był karą wyjątkową, rzadką. Chłopi trafiali do niego nagminnie — za każdy akt nieposłuszeństwa, zbyt swobodny komentarz rzucony w karczmie, za powolną pracę albo jakąkolwiek zaległość. Kara nie była zwykle natychmiastowa. Na folwarcznym polu zarządcy smagali niewolników pańszczyźnianych po plecach, głowach i nogach. Tak, by bolało, ale też — by chłop nie przerywał pracy. Dopiero gdy nadchodziła niedziela albo dzień wolny od robót na rzecz dworu, chłop trafiał do gąsiora za wszelkie faktyczne lub wyobrażone winy z minionego tygodnia. Zakucie opóźniano bardziej tylko wtedy, gdy zbyt wiele było innych ofiar czekających na karę. Wiejski gąsior niemal nigdy nie stał bowiem pusty, nieużywany. „Przyjdzie powszedni dzień: robić do dwora. Przyjdzie dzień święty, siedzieć do gąsiora" — opisywał typowy cykl życia ludu autor Lamentu chłopskiego na pany z pierwszej połowy XVII stulecia. Co ważne: siedzieć należało z pokorą, w ciszy, w potwornej nudzie, której w żaden sposób nie pozwalano uśmierzyć. „Wymówisz tam, stojąc, coś głupie, zaraz powrozem weźmiesz po biskupie" — ostrzegano. Autor słów pisał o biskupie, by uniknąć wulgarnego słowa „dupa". Chodziło mu w każdym razie o bicie po tyłku.
Podobną serię cierpień zreferował także Sebastian Sternacki, autor Worka Judaszów z przełomu XVI i XVII wieku. „Kmiotaszek ubogi, idący do dwora, robi sobą i bydłem aż do wieczora" — pisał. — „Karmi się ustawicznie biedą i kłopotem, cierpi kuny, biskupy, korbacze, gąsiory". Wacław Potocki też przyznawał, że „nieszczęśliwy poddany", który nie miał na pobory, podatki, potem był zmuszony „wycierać gąsiory". Tak samo karano za zwłokę przy zapłacie czynszu, danin, kredytów. „Wół w niedzielę ma spokój od jarzma, od pługu" — komentował szlachcic-fraszkopisarz. Ale chłop spokoju nie miał, bo siedział w kunie bądź gąsiorze. Potem zaś i tak był zmuszony płacić. Podczas pracy natomiast „wyciągał szyję ze skóry obdartą". Narzędzia kar pozostawiały przecież bolesne i często utrudniające harówkę ślady na ciele.
Unieruchamianie niewolników, tak jak ich okrutne okładanie kijem, uchodziło w oczach obcokrajowców za kolejny lokalny fenomen. Jeszcze jeden aspekt „bicia polskim sposobem". I dodatkowy argument z długiej listy dowodzącej, że nad Wisłą chłopi są traktowani nie lepiej od zwierząt. „[Widziałem, jak wieśniak], nie wiem za jaką zbrodnię, leżał na śniegu przykuty za szyję tuż przy ziemi do pala" — pisał Ulrich von Werdum. I skwitował krótko: leżał „jak pies". Wnikliwy badacz obyczajów polskiej wsi, profesor Jan Bystroń, wyjaśniał, że szlachcice czuli się nawet nie uprawnieni, ale wręcz zobowiązani używać kija i gąsiora, bo przecież wszelka perswazja była „nieskuteczna wobec ludzi, którym odmawiano samodzielności myślowej". Panowie tłumaczyli sobie, że w rozsądny sposób uspokajają „głupich, chytrych, nieszczerych, krnąbrnych" chłopków. Byli wręcz dumni z tego, że wywiązują się z obowiązku trzymania w ryzach narowistych poddanych. Od przemocy rzekomo racjonalnej do skrajnie wynaturzonego sadyzmu droga była jednak bardzo krótka. Zwłaszcza w rzeczywistości wyzutej z jakichkolwiek formalnych ograniczeń. „Mówią okrutnicy: mój to poddany, wolno mi czynić z nim, co chcę" — komentował jeden z XVII-wiecznych kaznodziejów. Efektem była, jak pisze profesor Piotr Kimla w swoim omówieniu pamiętników Huberta Vautrina, „despocja najgorszego rodzaju": taka, w której zamiast jednego tyrana i niegodziwca władzę dzierżyły tysiące tyranów, każdy z prawem znęcania się nad mieszkańcami własnego, szlacheckiego państewka.
Taki ustrój dziwił przybyszów z Zachodu, ale nie tylko. Podobno budził opór nawet u moskiewskich bojarów, nawykłych przecież, że carowie rządzą nimi brutalnie, samowładczo. Szymon Starowolski opowiadał na kartach swojej Reformacji obyczajów polskich o tym, jak wschodnie elity zareagowały w pierwszej połowie XVII stulecia na propozycję związania Rzeczpospolitej i Rosji unią. „Nie chcemy, panie biskupie, waszej wolności, darujcie ją sobie" — miał usłyszeć kanclerz koronny Jakub Zadzik — „bo u nas jeden tylko car naszymi majętnościami dysponuje, a u was co bojar, to tyran". Słowa moskiewskich panów zadomowiły się w polskiej literaturze, ale jednak w innej formie. Piewcy sukcesów szlacheckiej republiki i przymiotów sarmatyzmu chętnie przytaczają wariant, według którego bojarzy, niezdolni do samodzielnej myśli i jakiegokolwiek nieposłuszeństwa wobec tronu, odparli: „wasza wolność wam dobra, a nam nasza niewola". Bo przecież tylko taki respons mieści się w tradycyjnych wyobrażeniach o przedrozbiorowej Polsce. „Wywróciłem ją, dałem w pysk". Przemoc fizyczna i seksualna wobec chłopek Nie brakuje przykładów przemocy szlacheckiej, która nie miała nawet pozoru uzasadnienia. Szczególnie uderzają historie nieludzkiego znęcania się nad kobietami. Chłopki były narażone na bicie w równym, jeśli nie większym stopniu co chłopi. Mogło się zdarzyć, że ten czy inny urzędnik zawahał się, nim wymierzył cios roślejszemu od siebie wyrobnikowi. Doprowadzony do skrajności gospodarz mógł oddać. Nie obawiano się jednak, że ciosem na cios odpowie jego żona lub córka.
„Patrz, jak ją katuje, za głowę się wzięła nieboga. Przez łeb ją ciął, krwią się zalała" — opisywał Szymon Szymonowic przemoc wobec chorej, osłabionej kobiety niemogącej nadążyć za tempem pracy podczas żniw. Nadzorca bił, bo podobno nieszczęśniczka „coś mu rzekła". Innego argumentu nie potrzebował. XVII-wieczny poeta wyciągnął na wierzch także — niewątpliwie nagminne — przypadki werbalnego molestowania chłopek. Cytował starostę wołającego do harującej pod groźbą bata kobiety: Pożynaj, nie postawaj! Ty byś wolała innego bicza zażyć, tylko byś igrała. Zażywaj teraz tego! Bardzo ci widzę wesoło!
Od słownych ataków i insynuacji urzędnicy dworscy często przechodzili do czynów. Szymonowic opowiadał, że pragnące pohamować wściekłość nadzorcy chłopki same, w desperacji, oferowały mu „upominki" w formie „pięknej panny albo wdowy krasnej". Profesor Bystroń pisał z kolei o tym, jak szlachcice wybierali sobie kmiece córki, by je napastować i wykorzystywać seksualnie. „Pan miał prawo wzywać poddanych na służbę" — stwierdził. — „Korzystano z tego dość bezwzględnie w stosunku do przystojnych dziewcząt, które pod pozorem służby zabierano do dworu". Nie brakuje też źródeł, wedle których dziedzice w ogóle nie dbali o wrażenie. O to, by wydawało się, że kobiety dobrowolnie zachodzą do ich łożnicy, a nie są gwałcone. Przybysz z Francji, Gaspard de Tende, pisał w połowie XVII stulecia, że zwłaszcza młodzi polscy szlachcice „łatwo dają się porwać szałowi brutalnej pasji", w której „uwodzą kobiety i dziewczęta, nieśmiejące stawić najmniejszego oporu". „Zjawisko to uważają chłopi za tak nagminne" — komentował — „że córki ich znajdują mężów, nawet gdy przeszły już przez ręce szlachcica". Anonimowy podróżnik z Niemiec, autor relacji wydanej w latach 80. XVIII wieku, pisał nawet dosadniej o polskim szlachcicu, który „był tak brutalny, że podczas wiosennych zasiewów wybierał sobie dziewki, na które miał ochotę, po czym na oczach wszystkich rzucał je na sterty orzechów i zaspokajał z nimi żądzę".
„Szlachcic chłopu swemu żonę weźmie, dziewkę zelży, nie pozwie go nikt o to" — kwitował już za czasów Zygmunta III Wazy krakowski lekarz i filozof Sebastian Petrycy. Zaznaczył przy okazji, że także chłopki królewskie miały tylko wyimaginowaną ochronę. O gwałt, do którego doszło w dobrach monarszych, dało się wytoczyć proces, ale sprawiedliwość „albo była nierychła, albo nigdy nie następowała". W praktyce tylko to drugie. Historyk Bohdan Baranowski słusznie komentuje, że chłopki były wobec szlachciców niemal zupełnie bezbronne. Autor Robaka sumienia złego przypominał wprawdzie kazimierzowskie statuty, w myśl których kmieć, któremu „pan córkę lub żonę zgwałcił", miał prawo wraz z całą rodziną opuścić wieś, ale w wieku XVII regulacje te stanowiły już tylko historyczną ciekawostkę. Dla wieśniaczek nie było ani ratunku, ani legalnej drogi ucieczki przed oprawcą. Postępowania sądowe prowadzono co najwyżej w przypadkach, gdy człowiek nobilitowany zgwałcił cudzą poddankę. I zasądzano w nich odszkodowania… dla szlachcica, którego „własność" została nadwyrężona. W jednym z procesów, prowadzonym w 1703 roku, sprawca, szlachcic Karol Cielecki spod Pyzdr w Wielkopolsce, szczerze zeznał: Sadowa to była, Stalonczanka. Wywróciłem ją, dałem jej w pysk, ale jej nic nie zrobiłem, bo nie chciała dać. Inna zaś w gościńcu [karczmie] jego mości pana Borkowskiego, to prawda, tą żem zgwałcił. Broniła się zrazu. Jam ją na gnój [za stajnią] wywrócił, parobek na to patrzył.
Powiadomienie własnego pana o krzywdzie poniesionej od jego reprezentantów groziło karą fizyczną albo — wyśmianiem. Francuz Hubert Vautrin przytoczył charakterystyczną historię dotyczącą senatora Jerzego Dominika Lubomirskiego. Kiedy chłop poskarżył się magnatowi, że urzędnik folwarczny zabrał mu żonę, wezwany winowajca odparł, że zrobił to, bo wcześniej sam Lubomirski wykorzystał jego własną połowicę. Dostojnik wybuchł śmiechem i stwierdził: „wobec tego wybaczmy sobie nawzajem". A chłopu powiedział, by dla uczciwości sam spróbował porwać i zgwałcić jakąś kobietę.
Polskie wieśniaczki, właściwie bez wyjątku niepiśmienne, nie pozostawiły po sobie świadectw literackich. Nie pozwalano im też osobiście stawać przed obliczem sądów. O tym, co je spotykało, pisali więc tylko mężczyźni. Znana jest na przykład ludowa przyśpiewka kończąca się słowami: „oj miałem kochaneczkę, pan mi ją popsował [popsuł]". I brzmiąca tak, jakby największą ofiarą gwałtu nie była chłopka, ale jej narzeczony, mąż albo wiejski kochanek. Także w powieści Seweryna Goszczyńskiego Zamek kaniowski z początku XIX stulecia przemoc seksualna wobec wiejskich kobiet jest opisywana tak, jakby stanowiła w pierwszej kolejności krzywdę mężczyzn. Bohater utworu wzywa do walki chłopów, „których żony podobały się panu, których najmilsza córka została pogwałcona, których pozbawiono lubej narzeczonej". Sami szlachcice nie tylko nie poczuwali się do odpowiedzialności, ale wręcz sądzili, że wyświadczają molestowanym kobietom przysługę. Można się spotkać z komentarzami, w myśl których wymuszony związek szlachcica z poddanką „poprawiał jej rasę", czynił ją w większym stopniu człowiekiem. Tak było w każdym razie do czasu, aż pojawiły się nieślubne dzieci. Zachowała się też bowiem zupełnie bezwzględna uwaga Wacława Potockiego, który o synach czy córkach urodzonych przez chłopki szlachcicom pisał, że to kundle, kundysy. I że „lepiej zawczasu topić te szczenięta".
Kamil Janicki "Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa". Wydawnictwo Poznańskie, Poznań.
_________________ -------------------------- Pozdrawiam, Danka
|